W nocy z 13 na 14 stycznia 1993 roku prom kolejowo-samochodowy Jan Heweliusz wypłynął z 2-godzinnym opóźnieniem ze Świnoujścia i płynął do portu Ystad w południowej Szwecji. Wyszedł w morze mimo wydanych ostrzeżeń przed sztormem o sile aż 12 stopni w skali Beauforta z powodu oczekujących znacznych ilości ładunku.
Porywy wiatru miały przekraczać 120 kilometrów na godzinę, a fale sztormowe mieć przeszło 5 metrów wysokości. Po godzinie 3:00 nad ranem, gdy prom przepływał na wschód od wybrzeży niemieckiej Rugii, mniej więcej w połowie swojego rejsu, zaczęły się problemy.
Jak wynika z archiwalnych danych meteorologicznych, to właśnie w tym czasie głęboki układ niskiego ciśnienia znad Danii przemieszczał się w kierunku południowych wybrzeży Norwegii i Szwecji. Wokół niego doszło do olbrzymiego zróżnicowania ciśnienia.
Na południe od ośrodka niżowego wiatr był najsilniejszy, a fale najwyższe. Na bliźniaczym promie Kopernik, płynącym tym samym szlakiem morskim co Heweliusz, na wiatromierzu skończyła się skala. Na domiar złego na wędrujący nad Bałtykiem cyklon nałożył się opadający prąd strumieniowy, który dodatkowo nasilił prędkość wiatru.
Prom, który wcześniej wielokrotnie miał wypadki i nie powinien być dopuszczony do użytku ze względu na poważne kłopoty z przestarzałym systemem balansowym, znalazł się na kursie kolizyjnym z innym statkiem płynącym z Niemiec.
Z uwagi na prawo pierwszeństwa w ruchu morskim, musiał mu ustąpić i skorygować kurs. Z tego powodu prom ustawił się bokiem do fal i coraz bardziej przechylał się, a wraz z nim ładunek w postaci ciężarówek i wagonów kolejowych, których mocowania ostatecznie zerwały się.
O godzinie 4:10 kapitan promu Andrzej Ułasiewicz nadał Mayday, niecałe 40 minut później ostatni raz podał swoją pozycję. Heweliusz stracił sterowność, zaczął nabierać wody i ostatecznie przewrócił się do góry dnem, osiadając na dnie, na głębokości 25 metrów na wschód od Rugii.
Większość pasażerów została zbudzona ze snu i w panice przemieszczała się po zalewanym pokładzie szukając ratunku. Niestety, tylko część szalup udało się opuścić do wody. Podjęta dopiero po kilku godzinach akcja ratownicza została przeprowadzona w chaotyczny sposób.
W lodowatych wodach Bałtyku utonęło 55 osób, a 16 ciał nigdy nie odnaleziono. Uratowało się zaledwie 9 członków załogi, tylko ci którzy zdążyli założyć kapoki i zdołali wciągnąć się na zgrabiałych rękach na linie do śmigłowca ratowniczego.
Źródło: TwojaPogoda.pl