FacebookTwitterYouTubeIstagramRSS

Oko w oko z orkanem Cyryl

Chciałbym opisać moje przeżycia związane z przejściem orkanu Cyryl nad moim miastem, Legnicą. Ogólnie nie mam pamięci do zjawisk pogodowych, ale to szczególnie mi zapadło w pamięć, a było to 18 stycznia 2007 roku.

Chciałbym opisać moje przeżycia związane z przejściem orkanu Cyryl nad moim miastem, Legnicą. Ogólnie nie mam pamięci do zjawisk pogodowych, ale to szczególnie mi zapadło w pamięć, a było to 18 stycznia 2007 roku. Otóż prawie cały ten dzień był wietrzny, w powietrzu było czuć coś nieprzyjemnego. Coś, co mogło zapowiadać to, co miało się wydarzyć. W domu prąd mieliśmy przez cały dzień, jednak na osiedlowych uliczkach często go nie było, głównie przez spadające średniej wielkości gałęzie. Choć interesowałem się już bardziej pogodą i wyobraźnię też miałem, to jednak zdecydowałem się za namową kolegi pójść do supermarketu oddalonego od mojego domu o ok. półtora kilometra. Jeszcze przed wyjściem namawiałem kolegę i siebie samego, że może jednak przesunąć to wyjście na następny dzień, choć brakowało w domu (jak na złość) najbardziej podstawowych produktów. Głupota zwyciężyła i poszliśmy.

Ciągle miałem złe przeczucia i po przejściu ok. 150 metrów zgasły wszystkie latarnie na moim osiedlu. Byłem podekscytowany i zarazem zaniepokojony. Ciągle wiał dość silny wiatr, jednak bardziej na wysokości ok. 20-30 metrów, co można było zaobserwować po drzewach. Nagle powiedziałem do kolegi, że zaraz spadnie grad i może lepiej żebyśmy wrócili. Jeszcze nic nigdy tak podświadomie czegoś nie czułem, rzecz można, że aż w kościach to czułem. Nie minęło 15 sekund i spadł grad. Średnicę miał około 5 milimetrów, chociaż trudno mi teraz powiedzieć, może był większy. Opad gradu trwał bardzo krótko - około pół minuty, maksymalnie minutę, ale silny. Byliśmy już cali zmoknięci, ale za sobą mieliśmy już ponad pół kilometra, kwestia dojścia do supermarketu to były niecałe 5 minut.

Byłem coraz bardziej zaniepokojony. Nagle zerwał się silniejszy podmuch wiatru, przyśpieszyliśmy kroku. Doszliśmy wtedy do jednej z głównych ulic z mieście i kolega zażartował: "Fajnie by było, jakby zgasły teraz wszystkie światła". Choć wydaje się, że to paradoksalne, to jego słowa stały się prorocze i to proroctwo spełniło się dosłownie chwileczkę później. Najpierw niemal całkowicie ustał wiatr, na parę sekund, potem zgasły wszystkie światła, przez chwilkę było zupełnie ciemno, a potem zerwał się niesamowicie silny wiatr, a niebo rozbłysło na kilka dobrych sekund. Wyglądało to w ten sposób, iż jakby jakaś błyskawica wewnątrz chmur coraz bardziej się rozjaśniała, to nie było błyśnięcie. Widok zarazem porażający jak i niesamowity. Zaczęliśmy biec z powrotem, pod wiatr. Byłem śmiertelnie przerażony, a siła wiatru sprawiała, iż miałem wrażenie, że biegnę w miejscu. Przebiegliśmy jakieś 100 metrów i schowaliśmy się pod malutką wiatą przylegającą do pewnej hurtowni. O ile normalnie taki dystans biegnę 12 sekund to wtedy zajęło mi to długie 20 sekund jak nie więcej.

Stojąc pod tą wiatą obserwowaliśmy ten przerażający i niesamowity spektakl, jaki urządziła nam pogoda, na zmianę zerkając w górę, czy wiata na nas przypadkiem nie leci i modląc się w myślach. W tym czasie wiatr niemożliwie wyginał drzewa, a pioruny waliły głośno i tak mocno, że przez kilka sekund nic nie widziałem. Nawet latem takiej burzy z takimi piorunami prawdopodobnie nie widziałem. Nerwowo rozglądałem się za jakimś samochodem, by poprosić o podwiezienie do domu lub chociaż udzielenie schronienia. O dziwo po paru minutach na pobliskiej uliczce mojego osiedla, która zwykle bardzo rzadko jest uczęszczana, pojawiło się dużo samochodów. Jak później się okazało na wcześniej wspominaną główną ulicę miasta przewróciła się wysoka topola i takim objazdem skierowały się auta. Byłem w takim szoku, że nie wiedziałem, czy podejść do jakiegoś czy siedzieć pod tą wiatą. Stopniowo wiatr zaczął się uspokajać, więc nieśmiało zaczęliśmy wyglądać zza wiaty, ale dość mocno wiejący wiatr i obfite opady deszczu powstrzymywały nas przed wyjściem z naszej mizernej kryjówki. Gdy już wiatr zaczął wiać ze średnią siłą, a opad deszczu znacznie zelżał skierowaliśmy się lekkim truchtem do domów. Zrobiło się zimno, a na dodatek byliśmy zmoknięci.

Przed wyjściem, jak później sprawdziłem w internecie, w Legnicy było 14 lub 15 stopni (a to były już godziny raczej wieczorne i styczeń!), o ciut mniej niż w Opolu, gdzie tego dnia było najcieplej. Po przejściu orkanu temperatura spadła chyba do 6 stopni. Po drodze zauważyliśmy jeszcze straż pożarną usuwającą inne przewrócone duże drzewo. Widać było, że są tu już od dłuższej chwili i byłem dla nich pełen podziwu, że nie bali się tam być, gdyż obok były inne, duże drzewa, które mogły na nich spaść.

Na następny dzień można było zobaczyć, jakie zniszczenia wywołał orkan - wiele gałązek i gałęzi leżało na ulicach, w parku miejskim przewróciło się sporo dużych drzew, tak jak i w różnych rejonach miasta. To duże szczęście, że nikomu w Legnicy się nic nie stało, bo porywy wiatru osiągały 133 km/h. Z mojego domu na szczęście spadło tylko parę dachówek, a żadne z drzew na podwórku nie ucierpiało jakoś znacząco. I całe szczęście, że wyszedłem z tego cało i zdrowo. Jeśli macie złe przeczucia lub wydano ostrzeżenia, to darujcie sobie wszelkie "spacery" lub nawet wyjazd samochodem. Dziwi mnie też, że ludzie tak bardzo lekceważą burze, myśląc, że akurat ich piorun nie trafi albo nic na nich spadnie. Nigdy nie wiadomo, co zgotuje nam pogoda.

Łukasz. Legnica, Dolnośląskie

prognoza polsat news