FacebookTwitterYouTubeIstagramRSS

Chcieli jako pierwsi zdobyć biegun południowy. Przegrali z potworną zimą. „Wszyscy zamarzli na śmierć”

W 1911 roku rozpoczęła się wielka wyprawa, której celem było zdobycie bieguna południowego. Nikt wtedy nie mógł przewidzieć, że misja, która dzisiaj uważana jest za fundament badań Antarktydy, skończy się tragedią i sprawcą tego będzie pogoda.

Członkowie ekspedycji Roberta Scotta. Fot. Scott Polar Research Institute.
Członkowie ekspedycji Roberta Scotta. Fot. Scott Polar Research Institute.

Wszystko zaczęło się w 1910 roku, kiedy na polecenie Brytyjskiego Towarzystwa Geograficznego oficer brytyjskiej marynarki wojennej Robert Scott miał nie tylko zdobyć południowy biegun naszej planety, ale również poczynić pierwsze w historii dokładne badania Antarktydy, która wówczas była określana jako "Ziemia Nieznana".

Początek wyprawy

W listopadzie, czyli na miesiąc przed rozpoczęciem się astronomicznego lata, Scott przybył na wybrzeże lodowego kontynentu, gdzie w małej chatce przez rok przygotowywał się do wyprawy swojego życia, studiując przede wszystkich dane poprzednich ekspedycji.

Główną nadzieję pokładał w swym przyjacielu, meteorologu George'u Simpsonie, który jako pierwszy człowiek przeanalizował klimat Antarktydy dysponując danymi o temperaturze, zachmurzeniu i wietrze z całego roku.

Członkowie ekspedycji Roberta Scotta. Fot. Scott Polar Research Institute.

Większość danych pochodziła z misji do baz z żywnością, które znajdowały się na Lodowcu Szelfowym Rossa. Dzięki tym danym George Simpson sporządził wyjątkową prognozę dla Scotta na wyprawę ku zdobyciu bieguna. Scott wraz z 16 towarzyszami, psami i mongolskimi kucami rozpoczął wyprawę 1 listopada 1911 roku.

Po przemierzeniu pierwszych 20 mil dotarł do obozu z jedną toną zapasów żywnościowych. Stamtąd czekało ich 920 mil marszu przez lodową pustynię. Następne 400 mil pokonali przez Lodowiec Rossa i 120 mil przez Lodowiec Beardmore'a. Kiedy pozostało już tylko 370 mil do bieguna, członkowie wyprawy podzielili się.

Członkowie ekspedycji Roberta Scotta. Fot. Scott Polar Research Institute.

Scott uznał, że do bieguna powinni dotrzeć w piątkę. To była błędna decyzja, która przyniosła konsekwencje. Białe kucyki, które musiały ciągnąć ładunek ważący przeszło 400 kilogramów padały z wyczerpania tonąc z gigantycznych zaspach. Ostatecznie członkowie wyprawy zmuszeni byli sami ciągnąć cały ekwipunek. Żywili się smalcem i surowym mięsem.

Biegun zdobyty wcześniej

Wreszcie 17 stycznia 1912 roku, w sam środek antarktycznego lata, Scott zobaczył biegun, a obok niego powiewającą norweską flagę. Okazało się, że jego konkurent Roald Amundsen dotarł do bieguna kilka tygodni wcześniej, 14 grudnia 1911 roku. Grupa Scotta była zawiedziona, straciła siłę i chęć do powrotnej wędrówki. Scott zanotował stan pogody na biegunie południowym naszej planety.

Konie biorące udział w wyprawie na biegun. Fot. Scott Polar Research Institute.

Temperatura wynosiła wówczas minus 21 stopni i szalała zamieć śnieżna. Scott zapisał w swym dzienniku, że meteorolog Simpson perfekcyjnie przewidział pogodę na jego wędrówkę na biegun. Odchylenie pomiędzy temperaturą rzeczywistą a tą z prognoz Simpsona wynosiło najwyżej zaledwie 3 stopnie. Przy temperaturze minus 25 stopni polarnicy czuli się wyśmienicie, ale niestety do czasu.

W drodze powrotnej członkowie wyprawy Scotta zaczęli chorować, doznawali poważnych odmrożeń. Jeden z nich doznał śmiertelnych obrażeń głowy, gdy spadł do rozpadliny. Scott nie mógł się doczekać opuszczenia płaskowyżu i wejścia w strefę cieplejszych mas powietrza, gdzie temperatura sięgałaby najwyżej minus 20 stopni.

Członkowie ekspedycji Roberta Scotta. Fot. Scott Polar Research Institute.

Prognozy przestały się sprawdzać

Jednak 27 lutego nastąpiła zmiana pogody. To właśnie ona odmieniła dalszą część wyprawy powrotnej. Tego dnia zamiast spodziewanych według prognoz Simpsona najwyżej 20 stopni mrozu temperatura spadła do aż minus 37 stopni.

Prognozy przestały się sprawdzać i nikt nie wiedział dlaczego. Dziś wiemy, że wówczas rozpoczął się okres anomalii pogodowych na Antarktydzie, które zdarzają się raz na wiele lat, a które pojawiły się akurat w momencie wyprawy Scotta.

Spotkanie z pingwinami. Fot. Scott Polar Research Institute.

Zaczęły szaleć śnieżyce i polarnicy pokonywali każdego dnia jedynie 3,5 mili. Marzec okazał się jeszcze gorszy. Temperatura spadła do minus 50 stopni, w dodatku wiatr, który zwykle o tej porze roku powinien wiać w plecy i przyspieszać wędrówkę, wiał w twarz. Członkowie wyprawy doznali jeszcze bardziej dotkliwych odmrożeń.

Umierający polarnicy

10 marca, gdy temperatura spadła do minus 43 stopni ciężko chory Lawrance Oates nie chcąc opóźniać wędrówki i być ciężarem dla swoich towarzyszy, podczas potężnej zamieci śnieżnej wyszedł z namiotu i nigdy nie powrócił. Jego ciała nie udało się odnaleźć do dnia dzisiejszego. W ostatnich dniach marca odmrożeń doznał również sam Scott.

Robert Falcon Scott. Fot. Scott Polar Research Institute.

Towarzyszący mu dwaj oddani przyjaciele podjęli wówczas decyzję o kresie podróży i pozostali z umierającym Scottem do końca. Wszyscy napisali też pożegnalne listy do swych najbliższych. Pół roku później podczas antarktycznej wiosny ekspedycji poszukiwawczej udało się odkryć ciała Scotta i jego dwóch towarzyszy w namiocie, który znajdował się zaledwie 12 kilometrów od obozu z jedną toną zapasów żywnościowych.

Rozwiązanie zagadki

Obecnie eksperci analizując dane meteorologiczne doszli do wniosku, że marzec 1912 roku był najzimniejszym marcem na lodach Antarktydy w całym dwudziestym wieku. Tak niskie temperatury, które były wówczas notowane przez Scotta, zdarzają się raz na bardzo wiele lat.

Jeśli Scott wybrałby inny rok na swoją wyprawę to nie ma żadnych wątpliwości, że prognozy Simpsona sprawdziłyby się w 80 procentach, a szansa na bezpieczny powrót członków wyprawy do domu byłaby wielokrotnie większa. W ten sposób pogoda po raz kolejny postawiła na swoim.

Grób Roberta Scotta. Fot. Scott Polar Research Institute.

Kontrowersje wokół wyprawy

Według wielu historyków wyprawa Scotta była źle zaplanowana, wyposażona w niewłaściwy sprzęt, a sam dowódca podejmował fatalne decyzje. Najgorszą z możliwych było wykorzystanie kuców do przenoszenia ekwipunku. Te spokojnie zniosły niską temperaturę i obciążenie, jednak bardzo dotkliwie odbiła się na nich długa podróż morska. Po zejściu na lodowy ląd nie miały nawet chwili na regenerację.

Tymczasem psie zaprzęgi, które przecież w Skandynawii są bardzo popularne, w wyprawie Amundsena spisały się na medal. Psy dobrze zniosły transport morski i nie potrzebowały odpowiedniej diety roślinnej, żywiąc się tym samym, co ludzie, czyli surowym mięsem. O wyprawie Amundsena mówi się niewiele. Sukcesem norweskiego polarnika miało być wyrachowanie, cynizm i dążenie do celu za wszelką cenę, ale za pomocą sprytnego i świetnego, jak się okazało, planu.

Źródło: TwojaPogoda.pl

prognoza polsat news