Nie uświadomimy sobie potęgi tajfunu Mangkhut, jeśli nie porównamy go do największych wichur, jakie nawiedziły Polskę. Formacja burzowa przeszła nad północnymi Filipinami, a następnie dotarła w rejon Hongkongu. Po drodze za sprawą powodzi i osunięć ziemi zabiła ponad 100 osób.
Przede wszystkim olbrzymie wrażenie robią rozmiary tajfunu Mangkhut, którego średnica osiągała w szczycie aktywności aż 1,5 tysiąca kilometrów, z czego 500 kilometrów obejmowała strefa najbardziej gwałtownych zjawisk atmosferycznych.
Na porównawczych zdjęciach satelitarnych wygląda to zatrważająco. Tajfun obejmowałby całą środkową część Europy, zaś w granicach Polski znajdowałoby się wał chmur otaczający oko cyklonu, gdzie wichury i ulewy są największe.

Mangkhut stał się tzw. supertajfunem, ponieważ osiągnął najwyższą, piątą kategorię w skali siły tego typu zjawisk. Podczas uderzenia w północno-wschodnie wybrzeże filipińskiej wyspy Luzon prędkość wiatru dochodziła do zawrotnych 285 km/h.
W porównaniu do Mangkhuta nawet największe wichury, jakie nawiedzały kiedykolwiek w spisanej historii nasz kraj, wydają się być pikusiem. W Polsce niszczycielskie wiatry mają dwie postaci. Jedna to nawałnice towarzyszące letnim burzom, a druga to wichury związane z głębokimi niżami atmosferycznymi.
Letnie burze przynoszą porywisty wiatr na niewielkim obszarze, zazwyczaj kilku lub kilkudziesięciu kilometrów. Porywy przekraczające 100 km/h notuje się w zasięgu kilku ulic. Zdarzało się, że burzy towarzyszył wiatr przekraczający 150 km/h, ale także i on miał zasięg lokalny.
W przypadku zimowych sztormów skala wichur jest dużo większa i może obejmować nie tylko nasz kraj, ale także dużą część kontynentu. Wiatr jednak zazwyczaj osiąga wówczas 70-90 km/h, a jedynie nad morzem, na morzu i w górach przekracza 100 km/h.
Jeden z najgwałtowniejszych wiatrów (orkan Cyryl) nawiedził Polskę 18 stycznia 2007 roku, kiedy porywy wiatru m.in. we Wrocławiu i w Płocku osiągały 137 km/h. Były to największe podmuchy jakie odnotowano w tych miastach na tle historii pomiarów. W różnych regionach kraju zginęło 6 osób, a 36 zostało rannych.
Bardzo niespokojnie było także 19 listopada 2004 roku. Na Górnym Śląsku i w Małopolsce stała prędkość wiatru przekroczyła 119 km/h, a pojedyncze porywy sięgnęły blisko 140 km/h. Taka siła musiała poczynić duże szkody.
Tylko śląscy strażacy wyjeżdżali do 2500 interwencji, orkan powalił 700 tysięcy metrów sześciennych górnośląskich lasów, powalił nawet słupy wysokiego napięcia o potężnych betonowych fundamentach.
Z tego powodu prądu pozbawionych było blisko milion mieszkańców województwa śląskiego. W Sopocie podczas potężnego sztormu osiągającego 12 stopni w skali Beauforta uszkodzeniu uległo słynne molo. W całej Polsce w wyniku upadających na chodniki gałęzi śmierć poniosło 7 osób.
Najpotężniejszy wiatr sztormowy odnotowano w naszym kraju w listopadzie 1964 roku. W Gdańsku porywy osiągnęły aż 162 km/h. To była największa prędkość wiatru zmierzona na polskich nizinach. Wichura miała jednak zasięg lokalny.
Tylko wichury nawiedzające wysokie partie gór, zwłaszcza Tatr, mogą się równać do wiatru, jaki niósł tajfun Mangkhut. W maju 1964 roku na szczycie Kasprowego Wierchu porywy halnego osiągały niemal 300 km/h. Budynek obserwatorium jest jednak na taką nawałnicę odporny.
Gdyby z podobną siłą wiało w całej Polsce, szkody byłyby katastrofalne. Mielibyśmy ogólnokrajową klęskę żywiołową. Uszkodzone zostałyby dachy na setkach tysięcy budynków, połamane i powalone miliony drzew, a prąd przestałby płynąć do milionów odbiorców. Szkody mogłyby iść w miliardy złotych.
Jednak tajfun Mangkhut niósł nie tylko skrajnie silny wiatr, ale też ulewne deszcze. W ciągu jednego dnia na Filipiny spadło od 500 do 1000 mm deszczu, czyli tyle, ile na nasze miejscowości spada przez rok lub nawet 2 lata!
Nawet podczas największych ulew, po których walczyliśmy z powodziami, jak np. w 1997 lub 2010 roku, spadało w ciągu doby najwyżej 100-200 mm deszczu i to na niewielkim obszarze górskim. Tajfunowe ulewy skończyłyby się ogólnokrajową powodzią stulecia.
Trzecim najbardziej niszczycielskim zjawiskiem byłby przypływ sztormowy, który na wybrzeżach Filipin osiągał nawet 5 metrów powyżej normalnego stanu morza. To oznacza, że woda morska wdzierałaby się na setki metrów w głąb polskiego wybrzeża, przy tym zmywając plaże oraz zalewając deptaki, ulice i zabudowania.
Cofka na rzekach uchodzących do Bałtyku spotęgowałaby powodzie w nadmorskich kurortach, które długimi miesiącami, a może nawet latami, nie potrafiłyby się otrząsnąć po tym kataklizmie. Pas nadmorski byłby niemal całkowicie zrujnowany.
Dla porównania Filipiny każdego roku nawiedza około 20 tajfunów, z czego kilka jest potężnych, a przynajmniej jeden wyjątkowo niszczycielski. Giną setki osób. Mamy szczęście, że do nas tropikalne cyklony nie docierają, a pozostałości po nich nie powodują olbrzymich szkód.
Źródło: TwojaPogoda.pl / NASA.