Najwyższej godzinka i jest już po burzy - tak zwykle wygląda letni dzień w Polsce. Jednak to, co działo się na południu i południowym zachodzie Polski w dniu 3 lipca 2012 roku wyglądało tak, jakbyśmy się nagle przenieśli do klimatu tropikalnego.
Straszna wilgoć, duchota i niebo przysłonięte przez mroczne chmury, które raz po raz przecinane były przez błyskawice. We Wrocławiu burze trwały w sumie przez 15 godzin i były one jednymi z najdłuższych w historii.
Fala burz rozłożona była na trzy serie, z których dwie trwały z rzędu po przeszło 5-6 godzin każda. Piorunujący spektakl można było obserwować od północy do 2:30. Grzmoty nie dawały zmrużyć wrocławianom oka. Przed wyjściem do pracy burze wróciły i utrzymywały się bez najmniejszej przerwy od 7:00 do 12:00.
W ciągu dnia nie błyskało się tylko przez 2 godziny, bo burze wróciły o 14:00 i tym razem potrwały do 20:30. Kolejna przerwa to raptem 2,5 godziny. Dzięki "żelaznej" pokrywie z chmur temperatura niczym w szklarni utrzymywała się na poziomie 20 stopni przez całą dobę.
Wrocławskie pogotowie odnotowało wzrost liczby wyjazdów do osłabnięć, zwłaszcza w środkach komunikacji zbiorowej oraz w nieklimatyzowanych zakładach pracy. Szczególnie fatalnie czuły się osoby starsze, cierpiące na choroby układu oddechowego i krążenia oraz osoby otyłe.
Dlaczego burze przechodziły tak długo? Ponieważ zachowywały się dokładnie tak, jak w klimacie tropikalnym. Tam z powodu bardzo słabych wiatrów i intensywnych prądów wstępujących (pionowych), chmury burzowe były niemal stacjonarne, a więc nie ruszały się z miejsca przez wiele godzin.
Dwa dni wcześniej na Dolnym Śląsku chmury burzowe kotłowały się od Kotliny Kłodzkiej i Jeleniogórskiej po okolice Wrocławia, praktycznie w ogóle się nie przemieszczając. Stąd też ciągłe błyski i wyjątkowo duże sumy opadów. Na przykład u stóp Karkonoszy miejscami spadło wtedy ponad 100 mm deszczu.